środa, 15 sierpnia 2012

I


 Things happen but we don't really know why

 

Istnieje kilka takich dźwięków, które przerywając człowiekowi głęboki sen nad ranem, potrafią go zirytować i tym samym wprawić w zły humor na resztę dnia. Do tej grupy należą między innymi dźwięk wiertarki sąsiada, decydującego się robić remont już z pierwszą minutą po ustaniu ciszy nocnej czy banda nastolatków wracających z suto zakrapianej imprezy. W metropoliach takich jak Nowy Jork, słusznie nazywanym miastem, które nigdy nie śpi, tego typu sytuacje są na porządku dziennym, zaraz obok hałasu zgniatanej karoserii samochodów kończących na słupach i wycia syren służb ratunkowych. Czasem dochodzą do tego również odgłosy strzelaniny, lecz mimo obiegowej opinii, nie zdarzają się one aż tak często. A przynajmniej nie rano.
Jednak nie ma na świecie gorszego dźwięku, niż wibracje telefonu na drewnianej powierzchni, które obudziły mnie tamtego poranka.  Albo może lepiej byłoby użyć stwierdzenia, że mnie z niego wyrwały. Nie miałam pojęcia, gdzie zeszłej nocy zostawiłam telefon, dlatego też pozwoliłam mu dzwonić, aż przestał. Cierpiąc od pewnego czasu na bezsenność wiedziałam, że właśnie ktoś pozbawił mnie szansy na nadrobienie tych wszystkich długich i, od kiedy współlokatorka postanowiła podążyć za ukochanym do Francji, również bardzo samotnych nocy. Pogodzona z tym faktem przetarłam oczy i chciałam je otworzyć, ale natychmiast zrezygnowałam z tego pomysłu, gdy poraziło mnie jasne światło. Od razu rozbolała mnie głowa. Już dawno nie miałam takiego kaca, a niezaciągnięte zasłony w oknach na pewno nie sprawiały, że było mi łatwiej. Cholera, że też wszystko musiało się tak niefortunnie ułożyć.
Odwróciłam się na prawy bok, tyłem do okien i zerknęłam na budzik stojący na nocnej szafce, z zaskoczeniem odkrywając, że jest już południe. Nie miałam co prawda pojęcia, o której wróciłam zeszłej nocy, ale było wtedy jeszcze ciemno, więc wyglądało na to, że jednak trochę pospała. Otworzyłam ponowne oczy , natrafiając wzrokiem na sztalugę rozstawioną na środku pomieszczenia, które pełniło funkcję mojej sypialni, pracowni i salonu jednocześnie. Im dłużej wpatrywałam się w kolorowe plamy farby, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że bliżej im do kolejnego zmarnowanego płótna, niż czegoś dobrego, na co warto przeznaczyć czas i energię. Cóż, może jednak malarstwo nie było tą dziedziną sztuki, w której mogłabym w pełni wyrazić swoje artystyczne „ja”. W wieku 22 lat, ciągle tkwiłam na etapie poszukiwania swojego miejsca na świecie i jedyne, o czym byłam przekonana, to to, że nie jestem stworzona do pracowania od 9 do 17, spędzając pół życia przed ekranem komputera i tonąc w papierach w jakimś biurowcu na Manhattanie, chociaż może byłoby to jakieś osiągnięcie zważając na to, że mogłam skończyć w nocnym klubie w Las Vegas, skąd pochodzę. Mimo tej świadomości, ciągle wątpiłam w sens tej spontanicznej przeprowadzki do Nowego Jorku. Spójrzmy prawdzie w oczy, byłam nikim. Moje nazwisko w środowisku artystycznym po prostu nie istniało, a wiedziałam doskonale, że tylko znajomości albo po prostu pójście do łóżka z odpowiednimi osobami, mogłoby dać mi cień szansy na pokazanie się światu. Nie miałam pierwszego, nie chciałam robić drugiego. W tym właśnie tkwił problem osoby, która w życiu sprzedała dosłownie trzy obrazy, gdzie w przypadku dwóch ich nabywcami byli członkowie rodziny, którzy chyba w ten sposób chcieli wyrazić swoją litość. Z resztą był to jedyny przejaw jakiegokolwiek zainteresowania moją twórczością i jeden z głównych powodów, dla których wyniosłam się od ojca patrzącego na mnie, jak na nieudacznika życiowego w porównaniu do braci, którzy ukończyli prestiżowe uczelnie i, w jego mniemaniu, byli dla świata pożyteczni, zajmując się mikrobiologią. Od kiedy rodzice rozstali się, ojciec usilnie próbował wzbudzić we mnie zainteresowanie przedmiotami ścisłymi, lecz ja nigdy nie miałam do tego głowy, w przeciwieństwie do reszty rodziny. Tylko mama pozwalała mi rozwijać swoje pasje, oczywiście dopóki nie uciekła do Australii razem z ekscentrycznym rzeźbiarzem, co w pewnym stopniu wyjaśniałoby niechęć taty do artystów.
Spoglądając jeszcze raz na mój tak zwany obraz, doszłam do wniosku, że może nie powinnam od razu spisywać go na straty. Jedyne czego było mi trzeba, to odrobina inspiracji, której miałam zamiar poszukać zaraz po wzięciu tabletek na ból głowy i odnalezieniu tego przeklętego telefonu, a później również powiedzeniu osobie, która przerwała mi sen, kilku przykrych słów. Wstałam w końcu z materaca, który w mojej głowie był ogromnym łóżkiem z baldachimem i wieloma poduszkami w orientalne wzory, i przeciągając się kilka razy w drodze do łazienki, przypadkowo znalazłam telefon, a raczej nadepnęłam na niego, gdyż leżał na podłodze. Tak czy inaczej, mogłam w końcu zobaczyć, komu tak bardzo zależało na skontaktowaniu się ze mną w niedzielne południe. Podniosłam z parkietu blackberry i niemalże przewróciłam się z wrażenia, kiedy okazało się, że telefonował do mnie James. Mój James, jak go zawsze nazywałam, chociaż nigdy nie był mój. Ostatni powód, dla którego nie wyjechałam z Vegas parę lat wcześniej. Nagle ogarnęła mnie niewyobrażalna wściekłość na samą siebie, że nie wstałam i nie odebrałam tego połączenia. Może to było głupie i dziecinne, darzyć tego człowieka uczuciem od prawie 6 lat, i już sama nie wiedziałam do końca, czy to ciągle miłość, czy może już po prostu przywiązanie, a on  był dobrym powodem, by czynić siebie wciąż nieszczęśliwą, ale żałowałam, że przegapiłam szansę na usłyszenie jego głosu, pierwszy raz od miesiąca. Zanim zapragnęłam cisnąć telefonem o ścianę, zauważyłam, że oprócz nieodebranego połączenia, mam też jedną nieodczytaną wiadomość. Również od Jamesa...
Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, kochana :)
Przeczytałam te kilka słów jeszcze raz, wyobrażając sobie, jak by je wypowiedział, uśmiechając się przy tym szeroko i sprawiając, że z pewnością ugięłyby się pode mną nogi. Mimo to, byłam na niego zła. Spóźnił się z tym pieprzonym sms-em jakieś dobre dwanaście godzin. Może gdybym dostała go faktycznie w dzień urodzin, nie poszłabym do baru upić się w towarzystwie ludzi, których imienia nawet nie znałam. Ale zeszłego wieczoru ci ludzie byli mi bliżsi niż ci wszyscy przyjaciele, którzy zostali setki kilometrów ode mnie, i najwyraźniej już zapomnieli o moim istnieniu.  Chyba nie tylko ojcu mój wyjazd był  na rękę. Nawet Claire, którą uważałam za moją najbliższą przyjaciółkę, wybrała wyjazd z chłopakiem, zamiast bycia tu ze mną i wspierania, tak jak obiecywała przed przeprowadzką.
Niestety, ale okazuje się, że czas brutalnie definiuje, kto był wart naszej przyjaźni.


-Hej, Claire.- Zadzwoniłam do niej tego samego popołudnia, żeby zapytać się czy w końcu wymyśliła, co zrobić z kartonami pełnymi jej rzeczy, walającymi się malowniczo po mieszkaniu i zajmującymi jakże cenne metry kwadratowe. -I jak tam Paryż? Macie mieszkanie z widokiem na wieżę Eiffla, czy to za bardzo oklepany motyw?
-Właściwie, to już nie mieszkam w Paryżu- odparła ku mojemu zaskoczeniu.
-Znowu się przeprowadziliście?- zapytałam. Drew, jej facet, był zdecydowanie typem żyjącego na walizkach rockmana.
Usłyszałam jej ciężkie westchnienie.
-Ja sama.
-To znaczy, że...?
-Tak, to znaczy, że z nim zerwałam. Tak poza tym, masz niezłe wyczucie czasu. Właśnie jadę na lotnisko i wracam do Las Vegas. Chyba jeszcze nie sprowadziłaś do mieszkania nikogo na moje miejsce, prawda?
-Nie, oczywiście, że nie. Kiedy masz samolot?
-Wieczorem. W sumie cieszę się, że to koniec. Ten cały Paryż jest przereklamowany, tak samo jak Drew i nasza wielka miłość. Zatrzymam się a parę dni w domu, a później przylecę do NY.
-Jasne. Ale Claire, na pewno się trzymasz?
-Na pewno. To nie pierwszy i nie ostatni raz, dam sobie radę.
-Wiem. Po prostu cieszę się, że znowu będę cię tu miała. Przez te trzy tygodnie zdążyłam poznać wszystkich samotnych alkoholików w okolicy, naprawdę tęsknię za przebywaniem z kimś normalnym.
Zaśmiała się perliście.
-Ja też się cieszę, ale muszę kończyć. Właśnie dojechałam na lotnisko. Do zobaczenia wkrótce.
-Do zobaczenia.- Rozłączyłam się.
Ostatnią rzeczą, jaką spodziewałam się usłyszeć było to, co  oznajmiła mi Claire, ale nie od dziś było wiadomo, że nawet najgorętsza miłość może się niespodziewanie skończyć. Pewnie nie powinnam, ale poniekąd cieszyłam się, że zerwali. W końcu to oznaczało powrót do tych nocy spędzanych w nocnych klubach w towarzystwie seksownych nowojorczyków, poszukujących swojej drugiej połówki i stawiających przy tym drinka za drinkiem, co było, spójrzmy prawdzie w oczy, w tym wszystkim najlepsze. I pomagało chociaż na chwilę zapomnieć o tym idiocie, który na dobrą sprawę wcale nie był wart mojej miłości, a który nie potrafił dodać dwa do dwóch i zrozumieć, że w moim sercu od kilku lat jest miejsce tylko dla niego.


Mrok tego dnia zapadł jakoś niespodziewanie szybko, co mogło oznaczać jedynie, że lato nieuchronnie zbliża się ku końcowi. Szłam ciemną ulicą, bo oczywiście nie mogło być lepszej pory by zepsuła się jedna z nielicznych latarni na tej trasie, i przeklinałam w duchu, że nie zdecydowałam się ubrać czegoś cieplejszego niż krótka sukienka na ramiączkach. Wciąż zapominałam, jak bardzo klimat Nowego Jorku różni się od pustynnej Nevady. Chłodny wiatr coraz bardziej dawał mi się we znaki, więc próbowałam rozgrzać się choć trochę, pocierając dłońmi o zmarznięte ramiona. Przeszłam obok przystanku autobusowego zastanawiając się czy nie lepiej będzie po prostu wrócić do mieszkania i spędzić kolejny samotny wieczór przed telewizorem, który od momentu przeprowadzki zdążył zepsuć się już dwa razy. Wiedząc jednak, że nie wyjdzie mi to na dobre, szłam dalej przed siebie, zaczynając powoli odczuwać skutki założenia nowych butów. Niestety, wygląd nigdy nie idzie w patrz z wygodą.
Przypomniałam sobie, jak kilka lat temu z okazji dwudziestych pierwszych urodzin Claire, które przypadły akurat na czas naszych wspólnych wakacji, zorganizowaliśmy ognisko na plaży. Nie mam pojęcia, dlaczego o tym pomyślałam. Być może dlatego, że wtedy też miałam na sobie ubranie zupełnie nieadekwatne do panujących warunków atmosferycznych, ale James, jako wspólny znajomy, również tam był i musiałam się dla niego wystroić. Pamiętałam to tak wyraźnie, jakby zdarzyło się w zeszłym tygodniu, chociaż minęło już tyle czasu i tak wiele zdążyło się zmienić, zarówno w naszej relacji, jak i naszym życiu ogólnie.Wtedy jednak mieliśmy po te naście lat i chociaż wszystko wydawało się tak skomplikowane, dopiero tera zaczynałam poznawać prawdziwe znaczenie tego słowa. Ja i James byliśmy na etapie otwartego flirtowania ze sobą i nawet pomimo tego, że nigdy nic więcej z tego nie wyszło, wspominałam ten okres jako jeden z najlepszych w naszej znajomości. Kojarzę, że dzień był chłodny, a my siedzieliśmy wokół ogniska i nawet nie wiem w którym momencie znalazłam się tuż obok niego. Siedzieliśmy ramię w ramię, kompletnie pijani, a ciepło, już nie wiem czy bardziej bijące od płomieni, czy naszych rozpalonych ciał, sprawiało, że zupełnie ignorowaliśmy zimny wiatr. Rozmawiałam z Jamesem o zupełnych drobnostkach, śmiejąc się przy tym i pijąc obrzydliwie ciepłe piwo z jednej butelki. To był jeden z tych nielicznych momentów w moim życiu, w którym czułam się nieskończenie szczęśliwa, i dla których oddałabym wszystko, byle móc cofnąć czas i przeżyć to raz jeszcze. Nagle zaczęło padać, ale to nie był zwykły deszcz, tylko istne oberwanie chmury, którego nikt się nie spodziewał. Wszyscy zaczęli zbierać rzeczy i pakować je, żeby zwinąć się jak najszybciej i wrócić do hotelu. Wszyscy, oprócz mnie i Jamesa, który zaskoczył mnie jeszcze bardziej niż ulewa, i pocałował. Co prawda można było to zaliczyć to zwykłego cmoknięcia, ale nasze usta zetknęły się ze sobą i wiedziałam, że ten jeden pocałunek okaże się punktem zwrotnym, ale jak się z czasem okazało, niestety nie w tą stronę, w którą chciałam.
Poddałam się w końcu i przystanęłam na chwilę. Przez sekundę miałam ochotę zdjąć te przeklęte buty i wyrzucić je do najbliższego śmietnika.
-Hej, mała. Potrzebujesz podwózki?- Odwróciłam się i zobaczyłam nieciekawo typa w czarnym samochodzie, ze cwaniackim uśmieszkiem wymalowanym na opalonej twarzy.
-Nieszczególnie- odparłam i zmusiłam się, żeby zapomnieć o zdartych nogach i ewakuować się jak najszybciej, byle z dala od tego typka. Przebywanie o tej porze w mojej dzielnicy, i to jeszcze zupełnie samej, najwyraźniej nie było najlepszym pomysłem.
-Daj spokój, laluniu. Wsiadaj, mam tu cieplutko i wygodnie. -Nie dawał za wygraną, ciągle jadąc obok mnie wzdłuż chodnika.
Zaczynałam się naprawdę bać. Nigdy nie wiadomo, co takiemu człowiekowi chodzi po głowie, a zupełnie opustoszała ulica wcale nie sprawiała, że czułam się pewniej. Miałam ochotę się gdzieś ukryć, gdziekolwiek, zanim dojedzie do skrzyżowania.
I wtedy go zauważyłam.
Neonowy napis Gilbert’s świecący na zielono i ciężkie, ciemnobrązowe drzwi może nie wyglądały zbyt zachęcająco, ale szybko przekalkulowałam, że lepsze to niż zostać z jakimś natarczywym gościem na zewnątrz. Zeszłam po kilku betonowych schodkach i pchnęłam drzwi, które otworzyły się z zaskakująca łatwością. Od razu uderzył mnie zapach alkoholu i szczerze powiedziawszy byłam przekonana, że zaraz moim oczom ukaże się melina pełna typów spod czarnej gwiazdy, a koło mojej głowy przeleci kufel pełen piwa, rozbijając się s hukiem o ścianę, ale nic takiego się nie wydarzyło. Wręcz przeciwnie. W środku panowała zadziwiająca cisza, zakłócana jedynie spokojną muzyką płynącą gdzieś w tle. Całe wnętrze było urządzone z klasą, choć od razu dało się zauważyć, że lokal już swoje przeszedł i lata świetności ma prawdopodobnie dawno za sobą. Drewniane boazerie na ścianach w połączeniu z lożami, w których siedzenia obito bordowym materiałem i przygaszonym światłem sączącym się z lamp, sprawiały, że to miejsce wyglądało, jakby czas zatrzymał się dla niego w poprzednim stuleciu. Szybko omiatając lokal wzrokiem, zdążyłam się zorientować, że obecnie przesiaduje w nim niewielu klientów, dlatego mogłam spokojnie wybrać sobie dogodne miejsce i poczekać, aż będę miała pewność, że mogę spokojnie wrócić do domu.
Podeszłam do baru, przy którym siedziało kilku mężczyzn w ciszy popijając szkocką. U wysokiego, jasnowłosego barmana z sumiastym wąsem, zamówiłam piwo z sokiem i usiadłam przy najbliższym wolnym stoliku zaraz obok dwóch starszych mężczyzn grających w karty.
Byłam zafascynowana tym miejscem: jego niezwykłą atmosferą, wystrojem i przede wszystkim przebywającymi w nim ludźmi. Obserwowałam każdy zakątek, dyskretnie przyglądając się osobom zasiadającym przy kuflach wypełnionych złocistym piwem czy innymi napojami, najczęściej alkoholowymi. Mało kto rozmawiał, a jeśli już, to przyciszonym głosem. Jedynie jakaś para, swoją drogą jedyni młodzi ludzie, jakich tu zauważyłam, obejmująca się w jednej z lóż chichotała co chwilę, narażając się na nieprzychylne spojrzenia samotnych ludzi siedzących przy barze.
Upiłam dwa łyki piwa, zastanawiając się jakim cudem wcześniej nie odkryłam tego lokalu, po czym wyjęłam z torby szkicownik i ołówki. Ostatnio nie rysowałam tak często, jak kiedyś, ale szkicownik był nieodłącznym wyposażeniem mojej torebki, bo przecież nigdy nie wiadomo, kiedy coś człowieka zainspiruje. A tak właśnie podziałało na mnie to miejsce, pełne sylwetek tonących w przygaszonym świetle.
Jeszcze raz rozglądnęłam się uważnie, szukając punktu zaczepienia, aż w końcu mój wzrok padł na sylwetkę wysokiego mężczyzny stojącego przy barze i przeczesującego dłonią swoje ciemne włosy. Stwierdziłam, że jest wart naszkicowania, tym bardziej, że od tyłu prezentował się całkiem przyzwoicie. Chwyciłam za ołówek i naszkicowałam kontury jego sylwetki będąc bardzo zadowoloną, że nie jest w stanie zauważyć, iż ciągle na niego zerkam. Przypuszczam, że dziwie by to odebrał, a ja byłam już wystarczająco dziwna bez tego.
Nie mam pojęcia, jak długo siedziałam pochylona nad moim rysunkiem, ale wraz z czasem ludzi wcale nie przybywało, a mój niczego nieświadomy model wciąż stał wytrwale, zupełnie jakby zdawał sobie sprawę, że mi pozuje. Zmieniłam ołówek, starając się uchwycić kontrast pomiędzy dobrze oświetlonym barem a ciemną sylwetką postaci znajdującej się przy nim, dodałam kilka detali i uznałam, że jak na pierwszy szkic od dobrych kilku tygodni, wyszedł mi on całkiem przyzwoicie.
Dopiłam piwo, spakowałam swoje rzeczy do torebki i zwracając na siebie jedynie uwagę barmana wycierającego szklanki, wyszłam na zewnątrz. Wciąż było przeraźliwie chłodno, ale przynajmniej w zasięgu wzroku nie dostrzegłam natręta w czarnym samochodzie.
Autobus podjechał dwie minuty później. Wsiadłam do niego, szybko orientując się, że jestem jedyną pasażerką. Opadłam na niewygodne siedzenie i wyjrzałam przez okno na neonowy szyld baru. Patrząc na niego, odniosłam wrażenie, że w końcu znalazłam swoje miejsce w Nowym Jorku.

1 komentarz:

  1. Niesamowicie wciągający początek! Chcę jeszcze. Tu i teraz. W tym momencie. Wspominałam już, że uwielbiam Twój styl pisania? Każde słówko dobrane w sposób by tworzyć historię bez końca, świetne! Nie wiem też, czy wspominałam o tym, że chcę więcej? Chcę!;*

    OdpowiedzUsuń